SZWECJA, KEBNEKAISE 2098 m

Drugi etap projektu „Korona z Marzeń” rozpocząłem 27 maja o 6.00 rano wyjazdem pociągiem na lotnisko Okęcie w Warszawie. Czekała mnie długa podróż do pierwszego celu – najwyższego szczytu Szwecji Kebnekaise – aż za kołem podbiegunowym. Miałem do pokonania prawie 3000 km. Samolotem Wizzar poleciałem do Sztokholmu na lotnisko Skavsta. Ponieważ lotnisko położone jest 110 km od samej stolicy Szwecji, potrzebny był kolejny środek transportu. Wybrałem najłatwiejszy wariant, czyli autobus obsługujący połączenia pomiędzy lotniskiem a centrum Sztokholmu linii Flygbussarna.
W Sztokholmie miałem około 5 godzin wolnego czasu do odjazdu pociągu do Kiruny. Ten czas wykorzystałem na pierwsze zapoznanie z miastem oraz zwiedzenie Gamla Stan, czyli starego miasta. Więcej o tym, co warto zobaczyć w Sztokholmie, napiszę w relacji ze startu w maratonie.

O godzinie 18.12 z dworca centralnego ruszyłem w dalszą podróż pociągiem SJ. Przede mną była 15-godzinna podróż, bo tyle czasu potrzeba, aby pokonać około 1500 km dzielące Sztokholm i Kirunę.

Podróż do Kiruny była zaplanowana. Dokładnie wiedziałem, kiedy i jak dojechać do tego miasta. Tam jednak pojawił się problem. Aby dostać się pod szczyt trzeba dojechać do niewielkiej miejscowości Nikkaluokta, gdzie rozpoczyna się szlak w kierunku Kebnekaise. Normalnie z dworca w Kirunie dwa razy dziennie odjeżdża autobus linii Nikkaluoktaexpressen. Niestety, w czasie mojej wizyty w w Kirunie od 1 maja do 13 czerwca trwała przerwa pomiędzy sezonami zimowym i letnim i autobusy do Nikkaluokty, a także – jak się okazało – wszystkie schroniska w rejonie Kebnekaise były wyłączone z użytkowania.

Co można było zrobić? Łapać autostop, ale to opcja bardzo ryzykowna, bo ruch w tym kierunku jest prawie zerowy i nie ma możliwości dokładnego zarządzania czasem lub wynająć samochód – to opcja dużo droższa, ale dająca znacznie większe szanse na zdobycie szczytu i pozwalająca na w miarę dokładne zaplanowanie czasu, którego przecież nie miałem za dużo. Od 10.00 we wtorek do czwartku do 18.30 ponieważ miałem już wykupione bilety na pociąg powrotny do Sztokholmu.
Nie rezerwowałem wynajmu auta, ale sprawdziłem, że są w Kirunie wypożyczalnie, z których będę mógł skorzystać. Pierwsza miała być na samym dworcu. Niestety, zrobiło się trochę nerwowo, gdy jej tam nie było. Kolejna miała być około 2 km od dworca, więc z duszą na ramieniu ruszyłem w jej kierunku, mając nadzieję, że…. w ogóle będzie i jeszcze że czynna. Udało się!

Po załatwieniu formalności i zapakowaniu się do samochodu ruszyłem w dalszą drogę. Po drodze mogłem się przekonać, że opcja autostopu mogła być nierealna. Na 70 km odcinku drogi widziałem zaledwie około 10 jadących samochodów i to w obydwu kierunkach.
Nikkaluokta przywitała mnie głęboką ciszą i spokojem.
Teraz mogłem wyruszyć na najciekawszy odcinek drogi, tym razem tylko pieszo. Przede mną był 19 km marsz szlakiem w stronę schroniska Kebnekasie Fjallstation. Droga prowadziła wzdłuż rzeki Laddjujohka i jeziora Laddjujavri. To teren raczej płaski, wznoszący się lekko przed samym schroniskiem. Po drodze minąłem przystań, skąd w sezonie można przepłynąć łodzią w kierunku schroniska i z powrotem, oszczędzając około 6 km drogi. Teraz było tu pusto i głucho. Z czasem utrudnieniem stał się podmokły teren, ale w większości przejście ułatwiały przygotowane drewniane kładki. Po drodze zresztą spotkałem 3 osoby zajmujące się wymianą starych elementów kładki na nowe. Mijałem poukładane wzdłuż drogi niezliczone ilości desek. W drodze powrotnej na drugi dzień porozmawiałem chwilę z pracownikami, którzy wykorzystywali przerwę przed sezonem na remont całego odcinka drogi. Okazało się również, że jeden z nich mówił trochę po polsku, ponieważ jego dziadek pochodził z Polski.
Udało mi się również spotkać pierwsze renifery, których z niecierpliwością wyglądałem. Przygotowując się do drogi, wyczytałem, że powinno być ich tu całkiem sporo, ale do tej pory jakoś mnie unikały.

Dalsza droga do schroniska upłynęła spokojnie. Jedynie z coraz większym niepokojem przyglądałem się pogarszającej pogodzie. Przed wyjazdem sprawdzałem warunki pogodowe, korzystając z www.mountain-forecast.com. We wtorek 28 maja miała być bardzo dobra słoneczna pogoda, czyli warunki sprzyjające wejściu na szczyt. W środę miało zaś nastąpić znaczne pogorszenie pogody. Rzeczywistość okazała się jednak inna i pogoda zaczęła się psuć już znacznie wcześniej. Zanim doszedłem do schroniska, pułap chmur obniżył się znacznie, choć jeszcze nie wyglądało to źle.
W niecałe 5 godzin doszedłem do schroniska, a tam mała niespodzianka. Spodziewałem się, że wszystko będzie pozamykane na głucho. Jednak znalazłem tam grupę, która była odpowiedzialna za przygotowanie imprezy. Okazało się, że ktoś wynajął cały obiekt na weekend i organizuje tam wesele. Goście mieli przybyć helikopterami. Ciekawe, jaki jest koszt takiej imprezy?
Wykorzystałem tę sytuację, aby chwilę odpocząć w środku, coś zjeść i przygotować do ostatecznego podejścia na szczyt. Szwedzi są bardzo gościnni, zrobili mi kawę i odradzali wyjście ze względu na trudne warunki. Widząc jednak moje zdecydowanie, życzyli mi powodzenia i pozwolili przenocować po powrocie w specjalnie przygotowanym pomieszczeniu w jednym z budynków. Ta informacja dodała mi sporo animuszu, ponieważ pierwotnie planowałem po zejściu ze szczytu od razu wracać do samochodu.

Pierwotnie chciałem wejść na szczyt tzw. drogą wschodnią wykorzystywaną przez szwedzkich przewodników do wprowadzania klientów na szczyt. Droga ta jest krótsza i trudniejsza, ale za to ciekawsza. Jednak ze względu na warunki śniegowe i pogodowe wybrałem drogę normalną, tzw. zachodnią. Prowadzi ona początkowo w kierunku Duolbagorni, wzdłuż żlebu wprowadza na przełęcz pomiędzy nią a Verranvarii, dalej na sam szczyt Verranvarii. Następnie trzeba zejść trochę na kolejną przełęcz, z której zaczyna się już podejście na sam szczyt Kebnekaise. Po drodze mija się jeszcze dwa schrony i w końcu dociera się na wąską i stromą kopułę szczytową. W sumie jest do przejścia około 9 km i około 1700 m przewyższenia.
Wejście rozpocząłem o godzinie 18.00. Chwilę potem zaczął padać lekki deszcz, który z czasem przybierał na sile. Poruszałem się jednak dość szybko, bo droga na początku nie sprawiała żadnych problemów, była dość dobrze oznakowana. Do wysokości około 1000 m musiałem pokonywać tylko niewielkie i bezpieczne pola śnieżne. Sytuacja zmieniła się gwałtownie po osiągnięciu wysokości powyżej 1000 m., deszcz zmienił się w śnieg, a ten z kolei zaczął coraz mocniej i obficiej sypać. Dodatkowo pułap chmur gwałtownie się obniżył i nagle znalazłem się w biały tumanie śniegu i chmur.
Nie widziałem już oznaczeń szlaku, dlatego musiałem zacząć nawigować i iść po prostu do góry. Co jakiś czas wykorzystywałem aplikację mapy.cz i sprawdzałem swoje położenie na wgranej mapie terenu, w którym się znajdowałem. Systematycznie zdobywałem wysokość i konsekwentnie szedłem w kierunku szczytu. Mały kryzys pojawiał się przed dotarciem na przełęcz pomiędzy Duolbagorni a Verranvarii. Nie widząc dokładnie terenu przed sobą, poruszając się po dużym polu śnieżnym nagle spostrzegłem, że nachylenie stoku, po którym się poruszałem, zaczęło mocno rosnąć, a ja obsuwałem się po świeżo napadanym śniegu. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że nie założyłem raków i że teraz jest to niemożliwe. Sprawdziłem, że do łatwiejszego terenu mam jeszcze około 100 m i z duszą na ramieniu, zachowując na tyle ostrożność, ile się dało, krok za krokiem, wyszedłem na przełęcz. Od tego miejsca na szczyt Verranvarii prowadził już teren mikstowy, z przewagą skał, było stromo, ale bezpiecznie. Dalej jednak nie widać było oznaczeń szlaku i pozostawało jedynie iść w górę. Po około 20 minutach pokonałem 300 m przewyższenia i osiągnąłem szczyt.

Po krótkim zejściu na kolejną przełęcz zostało mi już tylko ostatnie podejście. Dużym ułatwieniem od tego miejsca były rozmieszczone trasery, prowadzące do samego szczytu Kebnekaise. Nie musiałem już martwić się o nawigację, jednak zacząłem odczuwać już zmęczenie drogą i warunkami pogodowymi. Nie pomagała też coraz niższa temperatura. Po 40 minutach dość stromego podejścia doszedłem do bezobsługowego schronu Toppstugan znajdującego się na wysokości około 1900 m. Postanowiłem chwilę odpocząć i zjeść coś przed ostatnim odcinkiem drogi. Po 15 minutach zostawiłem plecak i na lekko ruszyłem na szczyt. Pogoda wciąż była bardzo zła, widoczność prawie zerowa, wiał mocny mroźny wiatr i sypał śnieg. Pomimo wszelkich przeciwności po około 25 minutach dotarłem do miejsca, gdzie już wyżej wejść nie można. O godzinie 22.20 stanąłem na kopule szczytowej Kebnekaise – 2098 m, która ginęła gdzieś w padającym śniegu i chmurze. Wykonałem pamiątkowe zdjęcia i szybko zacząłem schodzić w dół. Po drodze zabrałem plecak i starałem się bezpiecznie schodzić do schroniska. Czekało mnie jeszcze podejście powrotne na Verranvarii, które nieźle już dało mi w kość. Ostatecznie po trzech godzinach bezpiecznie dotarłem do schroniska, w którym skorzystałem z możliwości przenocowania w przygotowanym pomieszczeniu. Przebrałem się w suche ubrania, podjadłem parę kabanosów i uzupełniłem płyny. Zadowolony z tego, co udało się zrobić, wsunąłem się do śpiwora i po godzinie drugiej usnąłem.

Po 5 godzinach snu wstałem, spakowałem się i ruszyłem w drogę do Nikkaulokty. Droga powrotna minęła całkiem spokojnie, jedynie co jakiś czas padał intensywny deszcz. Gdy znalazłem się w samochodzie, dotarło do mnie, że udało mi się zrobić coś dużego. Wejście na ten szczyt w takich warunkach spowodowało, że poczułem w sobie przypływ pozytywnej energii i motywacji do dalszej realizacji projektu.
Długa podróż, wejście na szczyt w tych warunkach i prawie 60 km w nogach spowodowało, że zdecydowałem się wrócić do Kiruny i skorzystać z noclegu w hostelu. Łóżko, gorący prysznic oraz dobra kolacja w restauracji były nagrodą za zdobycie najwyższego szczytu Szwecji.

Dzięki temu, że szczyt zdobyłem od razu z marszu pozostał mi jeszcze cały czwartek do dyspozycji. Wykorzystałem go na wycieczkę do Parku Narodowego Abisko znajdującego się 90 km na północ od Kiruny. Po powrocie oddałem samochód do wypożyczalni, zjadłem coś w napotkanej pizzerii i zameldowałem się na dworcu kolejowym. O godzinie 18.32 ruszyłem w drogę powrotną do Sztokholmu, gdzie w sobotę miałem zmierzyć się z trasą 41 Sztokholm Maraton.