SERBIA, MIDŻUR, 2169 m

10 kwietnia 2019 roku, o godzinie 4.00 rozpocząłem swoją przygodę w ramach projektu “Korona z Marzeń”. Zgodnie z planem ruszyłem w kierunku Słowacji, Węgier, Rumuni i Serbii. Spokojnie pokonywałem kolejne kilometry z 1300 km wyliczonych przez niezawodne Google Maps 🙂 Krótka przerwa na śniadanie w MacDonalds w Krośnie i wkrótce już jechałem przez górzystą Słowację. Pierwszą dłuższą przerwę zrobiłem na Węgrzech w ulubionym Tokaju. To małe miasteczko słynące ze swoich win położone u zbiegu dwóch rzek i podnóża górującego nad nim wzgórza ma dla mnie w sobie coś magicznego. Podobne odczucia mam kiedy przejeżdżam obok Ślęży witającej podróżnych zmierzających do Kotliny Kłodzkiej lub w Karkonosze.
Droga przez Węgry przebiegła bardzo spokojnie, dużo ciekawiej zrobiło się po wjechaniu do Rumunii. Okazało się, że moja nawigacja fabryczna w samochodzie nie ma map tego kraju a była to moja pierwsza wizyta w kraju Draculi. W Oardei w wyjechaniu z miasta pomogła mi nawigacja w telefonie a póżniej zacząłem korzystać z klasycznej mapy zakupionej na czas poruszania się po Serbii.
Jadąc przez płaskie tereny pełne łąk i pasących się owiec, mijając miejscowości z charakterystycznymi domami-pałacami Romów przypomniały mi się sceny z opowiadań “Jadąc do Badabag” Andrzeja Stasiuka.

Rumunia w okolicach Aradu przywitała mnie gwałtowną burzą z ulewnym deszczem, który wkrótce zmienił się w spory grad. Dla odmiany po wyjechaniu z burzy całą drogę od Timisoary do miejscowości Lugoj jechałem mając przed sobą ogromną kolorową tęczę. Wyglądało to tak jakby otwierała przede mną baśniową bramę do rozpoczynającego się właśnie projektu. Za nią bowiem czekała Serbia, do której wjechałem przez przejście graniczne Drobeta-Turnu Severin znajdujące się na zaporze na Dunaju. Ten odcinek drogi od miejscowości Caransebes do przejścia granicznego to zresztą bardzo ciekawa część trasy. Liczne zakręty, podjazdy i zjazdy, wszystko wzdłuż rzek Timis i Dunaj. Szkoda tylko, że zapadł już zmrok i zaczęło ponownie padać. Jak będę miał okazję chętnie przejadę tą trasę ponownie w ciągu dnia.

Po wjechaniu do Serbii zacząłem odczuwać zmęczenie podróżą i pojawiły się myśli czy nie zdecydować się na wcześniejszy postój oraz drzemkę. Ostatecznie zdecydowałem, że podzielę pozostałą część trasy na odcinki i po każdym z nich miałem decydować o dalszej jeździe. W miejscowości Zajecar musiałem w końcu zatankować 🙂 Była godzina 23.30, byłem w drodze już ponad 19 godzin, przejechałem na jednym baku 1230 km ze średnią predkością 69 km/h. Ale to spalanie 4,3 l na 100 km bezcenne ?.

Ta krótka przerwa na tankowanie i wypłatę gotówki w bankomacie spowodowała, że zdecydowałem o próbie dojechania do celu, którym był Babin Zub.
Po zjechaniu w Knjażevać na drogę 221 i następnie 222 zaczęła się wspinaczka w góry. Kręta, wąska górska droga nie była moim sprzymierzeńcem ale ostatecznie o godzinie 1.30 zaparkowałem przed “Planjarski dom Babin Zub”. Licznik pokazał 1315 km w 21 i pół godzin jazdy.

Szybko uciekłem spać do śpiwora. Nastawiłem budzik na 5.30 aby wstać na wschód słońca i zapolować na fajne zdjęcia. Niestety rano okazuje się, że szczyty ledwo majaczą pośród chmur. Przesuwam wstanie na 7.00 ale jest jeszcze gorzej. Nic już nie widać i pada deszcz ?

Wstaję jednak i szykuję się do zdobycia pierwszej góry do kolekcji. Nastawiam wodę na herbatę i podgrzałem flaki zamojskie.
W taką pogodę rano smakowały wyśmienicie.

Postanawiam poczekać trochę na poprawę pogody i o 8.30 kiedy deszcz osłabł ruszam na szlak.
Trasę znałem z opisu w internecie, nie miałem żadnej mapy ani zapisanego śladu drogi. Z opisu wynikało, że czeka na mnie spokojny spacer na szczyt. Tylko, że opis dotyczył wejścia przy ładnej pogodzie i w sierpniu.
Teraz jednak był kwiecień i na szlaku mogłem jeszcze natrafić na leżący śnieg a obecne warunki pogodowe nie wróżyły dobrej widoczności na górze.
Tabliczka z kierunkiem informuje, że mam przed sobą 8 km. Ruszam spokojnie, po chwili docieram do stacji górnej kolejki linowej i przecinam stok narciarski. Na tym odcinku było sporo ubitego śniegu ale nie stanowił on żadnego problemu w marszu. Po minięciu obiektów stacji narciarskiej szlak zaczął dość mocno się wznosić. Od tego miejsca śniegu było już bardzo mało, szlak prowadził bardzo wyrażną drogą. Co jakiś czas można było zauważyć oznakowanie szlaku malowane na kamieniach czerwoną i białą farbą. Dodatkowo, głównie na rozwidleniach stały znaki pokazujące kierunek i odległość od szczytu. Widoczność niestety nie poprawiła się, jednak drogę było widać dobrze. W miarę zdobywania wysokości pojawiało się trochę więcej śniegu, który czasami przykrywał drogę. Zmuszało to trochę do czujniejszej nawigacji oraz do zachowania ostrożności zwłaszcza podczas kiedy szlak trawersował na dość stromym stoku. Podczas jednego z takich trawersów zauważyłem, że nie ma tutaj żadnych traserów, które pomagają odnależć drogę w zimie, kiedy cała droga jest przykryta śniegiem. Zdobycie szczytu zimą przy słabej widoczności może być wtedy niemożliwe.
Ostatnie 200 metrów to krótka wspinaczka na grzbiet i po 2 godzinach zdobywam Midżur, 2169 m, najwyższy szczyt Serbii.
Na górze pewne rozczarowanie, oprócz kamiennego obelisku, resztkami skrzynki zdobywców i trochę śmieci nie ma tam nic więcej. Do tego mocno wiejący wiatr i padający śnieg oraz brak jakichkolwiek widoków spowodował, że po zrobieniu kilku zdjęć potwierdzających wejście szybko uciekłem na dół.
Tak więc pierwszy szczyt w kolekcji nie wypadł okazale, niestety nie będę też mógł pochwalić się ciekawymi zdjęciami. Ale było warto, choćby dla tych tysięcy krokusów, które tworzyszyły mi niemal na samą drogę na szczyt 🙂

Teraz odpoczywam w “Planjarskim Domu Babin Zub” a jutro ruszam do Belgradu aby w niedzielę zrealizować drugą część 1 etapu projektu. Czeka na mnie już 42.2 km podczas 32 Belgrad Maraton.